Następny rok minął i to dobrych klika miesięcy temu, więc chyba najwyższy czas na małe podsumowanie. W sumie to wydawało mi się, że w 2018 nie udało się mi zrobić zbyt wielu zdjęć wartych pokazania, ale gdy zacząłem je przeglądać, okazało się, że w sumie nie jest tak źle. Właściwie, to tym razem miałem do czynienia z czymś w rodzaju klęski urodzaju :)
Jak zwykle miałem wspaniały, ambitny i piękny plan na spędzenie dnia w górach od świtu do zmierzchu, ale pogoda dość szybko zweryfikowała moje plany i sprowadziła mnie na ziemię (więcej na ten temat tutaj). I tak było pięknie!
Do czterech razy sztuka - tyle razy musiałem jeździć i marznąć na tej górze, żeby w końcu się udało sfotografować "prawdziwy" wschód słońca (raz nawet, jadąc na miejsce zawróciłem w pewnym momencie widząc, że z zapowiadanej dobrej pogody będą nici - nawet nie wysiadłem z samochodu!). O pozostałych "przygodach" można przeczytać na moim blogu tutaj i tutaj.
Powyżej 2000m nadal rządziła zima i warunki były raczej dla koneserów (co z wierzchołka Bobrowca było doskonale widać),więc okazał się on dobrym wyborem. No, może nie licząc faktu, że w nocy zgubiłem szlak, wpakowałem się niepotrzebnie na dno jakiegoś żlebu, gdzie śniegu było po pas i przez to nieco się spóźniłem. Szlak na Bobrowiec został zlikwidowany około 20 lat temu, więc wyjście na niego wiąże się z pewnym, chmmmm, ryzykiem, ale to jest idealna miejscówka, gdy wyżej wychodzić nie chcemy. A widoki z wierzchołka są bardzo oryginalne.
Costa Blanca jest znana raczej jako miejsce, gdzie można powylegiwać się na plaży, ale nie byłbym sobą, gdybym nie przełamał tego stereotypu. Serra Ferrer to trawiasto-skalista grań, mająca opinie niedostępnej, która jednak okazała się całkiem łatwa - nawet "legendarny" trawers wąską skalistą granią przy tatrzańskich graniach (jak Lodowy lub Rohacki Koń) okazuje się być jedynie spacerkiem. Do tego szczyt otoczony jest przez inne, bardzo ładne góry (wspaniale prezentuje się zwłaszcza pobliska Serra de Bernia),więc widoki są przednie.
Jedyny problem w górach Costa Blanca to fakt, że znajdują się one blisko mocno zurbanizowanego wybrzeża, co czasem psuje widoki (najlepszym przykładem jest panorama z Serra de Bernia). Pla de la Casa leży bardziej w głębi lądu, a masyw, którego jest zwieńczeniem (Serra de la Serella) uznawany jest za najbardziej dziki w regionie. I rzeczywiście - pobliskie wioski schowane są gdzieś w dolinach, a miasta majaczą najwyżej gdzieś na horyzoncie. Dookoła znajdują się tylko góry, wrażenie robi szczególnie Serra de Aitana.
To świetna lokacja na zdjęcia - dzięki szutrowej drodze można dojechać całkiem wysoko i blisko wierzchołka - pozostaje do przejścia jedynie ostatnie kilkaset metrów. Podobnie jak Pla de la Casa, góra jest otoczona innymi szczytami, więc widoki są bardzo ładne.
Najwyższy szczyt regionu z wybrzeża nie wygląda zbyt okazale: to po prostu wielkie, rozlazłe wzgórze zwieńczone paskudnym wojskowym radarem. Za to z drugiej (północnej) strony, cały masyw urywa się pionową ścianą, dzięki czemu panorama (przynajmniej w połowie) jest naprawdę wspaniała. Wystarczy obrócić się na północny-wschód, tak aby radar mieć za plecami :)
Gdy nie mam czasu na wyjazd w góry, wtedy jurajskie skały stają się doskonałą alternatywą. Tym razem padło na Ostańce Jerzmanowickie.
Rok temu byłem na Małej Wysokiej, ale wtedy udało mi się zrobić jedynie parę zdjęć w przerwie między jedną, a drugą ulewą. Tym razem pogoda była na tyle łaskawa, że udało mi się zrobić zdjęcia o zachodzie słońca i do tego o wschodzie dnia następnego.
Hlińska Turnia jest raczej mało znana, ale to szczyt zwornikowy, więc widoki są naprawdę niezłe. Tego samego dnia, korzystając z okazji, wskoczyłem jeszcze na pobliski Szczyrbski Szczyt i podobnie jak podczas poprzedniej wizyty (opisana tutaj),pogoda na wierzchołku trochę się popsuła. Ciekawe ile razy jeszcze będę musiał tam łazić, żeby w końcu się udało...
Zwykle w Tatrach natura ma gdzieś prognozę pogody i chmury mogą w każdej chwili popsuć wycieczkę (lub wprost przeciwnie, ale to się jednak zdarza znacznie rzadziej). Dobrze jednak, ze wytrwałem na Lodowej Kopie prawie do samego końca dnia, bo kilka interesujących przebłysków światła było. Dzień później, przed świtem znowu nic nie zapowiadało, że warto iść na Baranie Rogi, ale jednak się zmusiłem i znowu mi się poszczęściło. Tym razem warunki były wprost bajeczne.
Miałem być właściwie na Jagnięcym Szczycie, ale zaspałem :) No, a że Kozia Turnia jest znacznie bliżej, to właśnie tam uderzyłem. Widoki są trochę ograniczone przez okoliczne szczyty, ale szalejące chmury stworzyły magiczne widowisko.
Litworowy Szczyt odwiedziłem już kilka miesięcy wcześniej, podczas przejścia Drogą Martina na Gierlach, ale wtedy był to środek dnia. Panorama z wierzchołka była niezła (i do tego zupełnie inna niż z pobliskiej Małej Wysokiej, wspaniale wygląda stąd masyw Gierlacha),więc tym razem zdecydowałem się wyjść tam przed świtem. Pogoda jak zwykle spłatała małego figla i kilka dni wcześniej sypnęło śniegiem, ale mimo to powoli i ostrożnie udało się tam dotrzeć.
Czasem warto zrobić nieplanowany, spontaniczny wypad, np. na Powroźnikową Skałę, która jest jednym z najładniejszych miejsc w okolicy Krzeszowic.
Uparłem się, że w tym roku uda mi się w końcu zrobić na tych skałach jakieś zdjęcia, które warto pokazać (już właściwie nie pamiętam ile razy jeździłem tam w poprzednich latach i zawsze było coś nie tak). Tym razem chyba w końcu się udało.
To jeden z moich ulubionych regionów na krótkie jesienne dni. No i kolejny świt nad przepaścią (tym razem w tłumie innych fotografów).
To trochę wstyd chyba nie być nigdy na Giewoncie...? Ja w każdym razie szczyt w końcu zaliczyłem i to w niespodziewanie dobrych warunkach, pomimo listopada (w tym roku wygląda na to, że listopad i wrzesień zamieniły się miejscami). Więcej o Giewoncie w tym wpisie.