Zawsze gdy myślę o zimie w górach, moje uczucia są mieszanką miłości i nienawiści. Z jednej strony, góry wyglądają wtedy tak niesamowicie, tak inaczej niż zwykle, że otwiera to zupełnie nowe możliwości dla fotografii. Z drugiej strony eksploracja gór w zimie wiąże się zwykle z wściekłym wiatrem i przenikliwym zimnem, co powoduje, że przebywanie tam wymaga szczególnie mocnego zaciśnięcia zębów. No ale góry to narkotyk, który nie pozwala na spokojne czekanie w domu przez pół roku, aż śnieg stopnieje, a temperatura zrobi się znośna.
Pogoda przez większość zimy 2018/2019 była tak paskudna, że nie było najmniejszej szansy, aby wyrwać się gdzieś i zrobić przyzwoite zdjęcia. Pogoda załamała się kilka dni po moim listopadowym wyjściu na Giewont i do połowy stycznia pojawiały się jedynie pojedyncze dni z dobrą pogodą i to oczywiście w środku tygodnia. Pod koniec stycznia byłem tak nabuzowany energią, że gdy tylko w prognozie pojawiło się jednodniowe okno pogodowe (oczywiście w środku tygodnia),wziąłem dzień urlopu.
W planie miałem moje ulubione góry na zimę: Małą Fatrę, ale tylko do chwili, gdy sprawdziłem zagrożenie lawinowe: jak na złość kilka dni wcześniej zaczęło rosnąć, aby dzień przed moim wyjściem osiągnąć III stopień. Stwierdziłem, że to troszkę za dużo jak na moje nerwy i moją znajomość lawin i chcąc nie chcąc, musiałem poszukać jakiegoś celu alternatywnego. Wybór padł na Wielkiego Chocza, którego odwiedziłem już jakiś czas temu (więcej można znaleźć w mojej relacji tutaj),ale było to jesienią.
Wkrótce po tym, jak zacząłem podejście, okazało się, że zimą to trochę inna góra. O ile do Pośredniej Polany szlak był nieźle przetarty, to odcinek prowadzący na szczyt był ledwo zaznaczony w śniegu przez kogoś przechodzącego tędy w rakietach. Ja niestety miałem tylko raki, więc co kilka kroków, któraś noga zapadała mi się do połowy łydki w śnieg. Nic dziwnego, że po chwili byłem zlany potem i dyszałem jak miech kowalski.
Najgorsze czekało jednak na mnie kilkaset metrów przed wierzchołkiem, gdzie zboczyłem ze szlaku za bardzo na prawo i wpakowałem się w przysypaną śniegiem kosówkę. Tam każdy krok to był dramat - czasem zapadałem się po kolano, czasem do połowy uda, a przysypane gałęzie czepiały się kurczowo moich butów nie chcąc mnie wypuścić. W pewnym momencie zacząłem nawet wątpić czy uda mi się potrzeć na czas (przed świtem) na wierzchołek, pomimo, że widziałem znajdujący się na wierzchołku szlakowskaz i sprawiał on wrażenie, że znajduje się na wyciągnięcie ręki.
W końcu jakimś cudem, prawie na czworaka, wszedłem na szczytowe skałki i tak jak poprzednio, widoki zaparły dech w piersiach. Momentalnie zapomniałem o tej całej mordędze, którą przed chwilą przeżyłem. Okazało się, że dokładnie to samo miejsce odwiedzone wcześniej jesienią, w zimie potrafi wyglądać tak inaczej, niesamowicie, magicznie wręcz.
Tuż przed świtem
Zapowiedź pięknej pogody nie tylko mnie skusiła
Świt na Wielkim Choczu
Pierwsze promienie słońca w dolinach
Mała Fatra pod śniegiem
Świt na Wielkim Choczu
Góra nadal otoczona morzem chmur
Lodowe rzeźby na Wielkim Choczu
Niżne Tatry na horyzoncie
Na wierzchołku
Pośrednia polana
Widokowe podejście na wierzchołek Wielkiego Chocza
Pośrednia polana
Pośrednia polana